Dość długo stolica była piwną pustynią – pamiętam czasy gdy mieszkańcy Warszawy z zazdrością spoglądali na Kraków, Poznań czy Wrocław i ofertę piwa w tych mniejszych miejscowościach (wtedy o 10 kranach w Warszawie można było tylko pomarzyć). Dzisiaj wiemy jak jest, na ten moment odwiedzenie jednego wieczora każdego pubu z dobrym piwem jest rzeczą niemalże niewykonalną i stolica została niekwestionowanym liderem w ilości dobrych pubów, sklepów specjalistycznych, czy też ilości premier.
Podobnie sprawia miała się do jeszcze niedawna z piwnymi imprezami. Dopiero jesienią 2014 roku odbyła się pierwsza edycja Warszawskiego Festiwalu Piwa, która trochę przerosła organizatorów (ilość odwiedzających spowodowała, że było trochę problemów o których wspominałem w relacji z tamtego eventu), była robiona trochę w chałupniczy sposób (na tle imprez w Żywcu, Wrocławiu czy Poznaniu), ale i tak mieszkańcy Warszawy mogli się cieszyć, że w końcu mogli na miejscu i w jednym miejscu napić się piw z niemal wszystkich liczących się na rynku browarów.
Sukces imprezy był tak wielki, że niemal od razu postanowiono przejść na model imprezy 2 razy w ciągu roku i dzięki temu już w kwietniu odbyła się druga edycja. Początkowo miała się odbyć w tym samym miejscu co pierwsza, jednak dzięki uciesze mojej i wielu innych osób finalnie odbyła się na stadionie Legii Warszawa przy ulicy Łazienkowskiej.
Przechodząc do samej imprezy, byłem na niej w piątek do późnego wieczora i w sobotę w ciągu dnia i opiszę wrażenia z tej perspektywy. Karnet na imprezę zakupiłem wcześniej internetowo dlatego same wejścia odbywały się bezproblemowo – jednak kilka bramek przeznaczonych do przepuszczania sporej ilości kibiców na mecze to o kilka poziomów lepsze rozwiązanie niż chałupnicze pieczątki i staniej w ogromnej kolejce pierwsze dnia.
Teren imprezy był zdecydowanie większych, chociaż sama sala (a raczej 2 sale na drugim i trzecim piętrze), w której umiejscowione były browary była mniejsza. Jednak przez to, że sporo odwiedzających rozsiadła się na części trybun, które były dostępne, a część okupowała teren przed wejściem do budynku (gdzie stały foodtrucki) nie miało się wrażenia ścisku (a przynajmniej takiego jak na Domaniewskiej). Co do samych foodtrucków to było ich więcej, ale ciągle za mało (niemal przez cały czas zamawiając coś do jedzenia trzeba było poczekać 30 do 40 minut). Na plus należy się inicjatywa Chmielarni, która „od ręki” przy swoim stoisku sprzedawała curry przygotowane wcześniej w swoich restauracjach.
Przechodząc do samego miejsca, gdzie sprzedawano piwo, na pewno wielki plus za wygląd stoisk (chyba z uwagi na budowę tych sal, które raczej wykorzystywane są pod eventy biznesowe) całość była spójna i naprawdę mogła się podobać wizualnie. Klimatyzacja działała, nie było takiej duchoty i smrodu jak podczas pierwszej edycji. Na plus na pewno też ilość miejsc siedzących – czyli coś co było największą bolączką pierwszej edycji.
Przechodząc do części chyba najważniejszej, czyli samych piw i browarów to nie ma co tu dużo pisać – były chyba wszystkie liczące się browary craftowe na rodzimym rynku. Było sporo premier i od groma piw, których wcześniej i tak nie miałem okazji spróbować. Znów ponarzekam na objętości. Zasadniczo normą były „próbki” (chociaż ciężko nazwać to próbkami) 0,3 i 0,5 litra – a od święta można było gdzieniegdzie dostać 200 ml. Ze swojej strony uważam, że takie festiwale to po pierwsze idealne miejsce do pozyskania nowych klientów, a po drugie do umocnienia „miłości” do swojej marki przez obeznanych piwoszy. Kwestie zarobku na takim evencie powinny być sprawą drugorzędną. I jeśli browary aspirujące do większej rozpoznawalności (czyli wszystkie inne niż AleBrowar, Pinta, Pracownia Piwa i może jeszcze Artezan) chcą coś swojego sprzedać powinny mieć w ofercie mniejsze próbki (najlepiej 100 ml).
Jeśli miałbym już tutaj docenić jakieś piwa, które spróbowałem na festiwalu to na pewno powinny być to Tennessee Whiskey Barrel Aged Sour Smoked Baltic Porter z Widawy (nazwa stylu długa, ale piwo genialne) i ziołowo-pieprzno-miętowy Saison z Pracowni Piwa o nazwie Magic Dragon.
Oczywiście piwny festiwal to też czas spotkań z ludźmi. Tutaj też tego nie mogło zabraknąć. Byli chyba wszyscy znani z branży (piwowarzy, blogerzy, hejterzy, itd.). Odbyłem sporo rozmów i był to zdecydowanie drugi najważniejszy aspekt obok samych piw.
Podsumowując, impreza była bardzo udana – naprawiono niemal wszystkie problemy z jakim borykał się festiwal podczas pierwszej edycji. Zasadniczo poza większą ilością foodtrucków (lub zapewnieniu dostępu do jedzenia w inny sposób) i tymi nieszczęsnymi próbkami 100-150 ml nic już można by nie zmieniać na WFP. No może marzy mi się jeszcze festiwal w stylu niektórych amerykańskich, gdzie płacisz „wejściowe” i degustujesz do woli. Nie wiem tylko czy polski naród i polskie browary już dorosły do takiego sposobu zapłaty za piwo podczas imprezy. Nie zmienia to faktu, że zdecydowanie czekam na edycję jesienną.
0 komentarze:
Prześlij komentarz